Tak utytułowanego sportowca Szczytno jeszcze nie miało. Trzykrotnie wygrywał Mistrzostwa Europy, dwukrotnie sięgał po wicemistrzostwo kontynentu, a teraz wywalczył brąz na Mistrzostwach Świata w Karate Kyokushin w Japonii. Piotr Moczydłowski, bo o nim mowa, w rozmowie z „Kurkiem” opowiada o swoich największych sukcesach, początkach drogi sportowej oraz o bliskich osobach, które wspierają go w tym, co robi.

Sport jest moim lekarstwem

Brązowy medal japońskich mistrzostw to chyba największy jak dotąd Pana sukces.

- Zdecydowanie tak, zwłaszcza że Polska nie miała na tych zawodach medalu od dwunastu lat. Ich prestiż jest o tyle duży, że odbywają się raz na cztery lata, tak jak olimpiada. Można powiedzieć, że to wielkie święto karate. Żeby na nich wystąpić, trzeba być w ścisłej czołówce europejskiej, bo na zawody jechał tylko jeden reprezentant Starego Kontynentu. W sumie rywalizowało w nich ośmiu zawodników, po jednym z każdego kontynentu plus dwóch Japończyków. Już samo znalezienie się w tej grupie to sukces.

Jak przebiegały przygotowania do zawodów?

- Cały mój wolny czas poświęcałem treningom. Było to koło ośmiu sesji tygodniowo. Miałem opracowany wspólnie z trenerem plan, który realizowałem. Główne przygotowania trwały od czerwca, ale właściwie całe ostatnie trzy lata były podporządkowane startowi w Japonii.

Droga po medal wcale nie była łatwa.

- Jechałem do Japonii po to, by pokazać się z jak najlepszej strony i zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby wypaść dobrze. Teraz wiem, że mogłem nawet wygrać, bo zabrakło naprawdę niewiele. W półfinale walczyłem z Japończykiem i niefortunnie, nieprzepisowo go uderzyłem. Dostałem taką karę, że aby myśleć o zwycięstwie, musiałbym wygrać z nim przed czasem. Choć później przeważałem, to jednak nie udało mi się odrobić strat.

Jak wyglądała Pana przygoda ze sportem? Podobno karate nie było pierwszą dyscypliną, którą Pan uprawiał.

- Jako dziecko byłem dość niespokojny, a sport stał się dla mnie lekarstwem. Łapałem się różnych dyscyplin. Dłużej byłem związany z piłką nożną. Wszystko się jednak zmieniło, kiedy mój starszy o cztery lata brat Łukasz, który już wcześniej trenował karate, niemal za ucho zaciągnął mnie na pierwszy trening. Miałem wtedy trzynaście lat. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, bo jako dzieci nie walczyliśmy, tylko ćwiczyliśmy m.in. podstawy kata oraz pewne układy, które może nie są tak ciekawe jak walka, ale stanowią ważny element przygotowań. Kiedy jednak przyszły pierwsze walki, na dobre się tym zaraziłem. Najpierw trenował mnie Artur Małż, potem Piotr Zembrzuski. Bodźcem, który dał mi prawo wierzyć, że mogę w tej dyscyplinie coś osiągnąć, stało się zwycięstwo w Mistrzostwach Polski Wschodniej w 2000 roku. Wkrótce potem wygrałem także Mistrzostwa Polski Juniorów, a później przyszły kolejne sukcesy.

Podobno był Pan dość niepokornym typem.

- Tak. Mama niejednokrotnie bywała wzywana do mojej pani wychowawczyni na rozmowy, a ja gościłem na dywaniku u pani dyrektor. Nie potrafiłem usiedzieć w miejscu. Nie umiałem też przejść obok, jeśli coś było niezgodne z moimi przekonaniami. Wtedy od razu musiałem to wyartykułować, podczas gdy większość uczniów w takich sytuacjach kładła uszy po sobie. Często forma była jednak nieodpowiednia i stąd brały się problemy. Sama nauka nie sprawiała mi kłopotów, choć nie zawsze chciało mi się odrabiać lekcje. Zdarzało się, że ocena z zachowania na moim świadectwie była słabsza. Trwało to do czasu, gdy zacząłem trenować karate. Ta sztuka walki kształtuje charakter. Moja przemiana to zasługa treningów i trenera, który swoją postawą zachęcił mnie do niej.

Swój udział w Pana sukcesach mają też na pewno najbliżsi.

- Może zacznę od mamy. Wychowywała mnie i brata samotnie. W naszym życiu bywało różnie. Często brakowało pieniędzy, ale mama na karate zawsze je znajdowała. Widziała w tej sztuce walki coś, co kształtuje mój charakter i później pomoże w życiu. Mam wielu kolegów, którzy swój wolny czas spędzali na fajeczce, na spotkaniach pod blokiem. Mama wolała, bym wypełniał mój czas treningami. Jest taką osobą, która potrafi wszystko wytłumaczyć. Nigdy nie próbowała niczego mi nakazywać, ale zawsze starała się wyjaśniać. Jej celem było zapewnienie nam bytu. Żeby to zrealizować, niejednokrotnie odkładała na bok swoje ambicje i potrzeby. Jedną z maksym twórcy kyokushin karate jest motto mówiące, że prawdziwymi zwycięzcami są ci, którzy zwyciężają w pojedynkach dnia codziennego i myślę, że te słowa odnoszą się do mojej mamy. Drugą ważną dla mnie osobą jest brat. Był czas, że do zawodów przygotowywaliśmy się razem. Wtedy nawzajem się motywowaliśmy. Kiedy mi nie chciało się iść na trening, on mnie wyciągał i na odwrót. Teraz obaj mieszkamy w Warszawie i Łukasz najbardziej wspiera mnie w treningach. Z kolei moją największą fanką jest żona Kasia. Jest bardzo wyrozumiała i podziela zamiłowanie do karate. Sama też trenowała i trenuje tę dyscyplinę, ma zresztą na swoim koncie pewne sukcesy. Poznaliśmy się w 2000 r. na sali gimnastycznej. Akurat dekorowaliśmy ją przed zawodami. Ślub wzięliśmy dwa lata temu. Ważną rolę w moim życiu odegrał też na pewno trener Piotr Zembrzuski, który zaszczepił we mnie zamiłowanie do karate i przez lata przygotowywał mnie do zawodów. Korzystając z okazji, chciałbym bardzo podziękować moim najbliższym za wsparcie w okresie przygotowań do MŚ, a przede wszystkim żonie, bratu, mamie, która zawsze mnie wspiera oraz trenerowi.

Uczestniczył Pan w pielgrzymkach na Jasną Górę, choć mówi się, że ostatnio młodzież raczej stroni od spraw związanych z wiarą czy religią.

- Na pielgrzymce byłem dwa razy, w 1999 i 2000 roku. Pamiętam, że przez pierwsze dwa dni marszu nie czułem stóp. Potem było już dobrze. Kiedy doszedłem do celu, miałem wielką satysfakcję. Sam jestem wierzący, chodzę do kościoła. Wiara była zawsze nieodłączną częścią mojego życia, bardzo ważnym jego elementem. Czuję codziennie obecność Boga i to, że mnie wspiera.

Czym, oprócz karate, zajmuje się Pan na co dzień.

- Od trzech lat mieszkam w Warszawie. Jeszcze na ostatnim roku studiów telekomunikacji i elektroniki w Bydgoszczy otrzymałem ofertę pracy w PTK Centertel. Obecnie zarządzam jednym z zespołów odpowiedzialnych za wdrażanie projektów w grupie Telekomunikacji Polskiej. W najbliższym czasie na pewno pozostanę w stolicy, głównie ze względu na pracę. Po moich studiach pewnie zbyt wielkich perspektyw w Szczytnie bym nie miał.

Pana związki ze Szczytnem nieco się więc rozluźniły.

- Niestety, przyjeżdżam tu teraz maksymalnie raz na miesiąc. Jak się uda, biorę udział w piątkowych treningach w klubie. Łatwo się przystosowuję do zmiany otoczenia, aczkolwiek w Szczytnie bardzo dobrze wypoczywam. Tutaj czas płynie wolniej. Większość moich znajomych też już tu nie mieszka. Ci, którzy zostali, są związani z karate i zawsze miło się z nimi spotkać.

Jak spędza Pan wolny czas?

- W okresie przygotowania do startów nie mam go wcale. Każdą wolną chwilę staram się spędzać z rodziną. Czytam też książki, ostatnio trochę lekką literaturę. Zamierzam przeczytać serię o Panu Samochodziku, żeby sobie odświeżyć szkolną lekturę. Czasem lubię coś ugotować, choć robię to tylko wtedy, gdy mam wenę, zresztą moja żona świetnie gotuje.

O czym marzy trzeci karateka globu?

- Jeśli chodzi o sport, to na pewno o mistrzostwie świata. W dalszej perspektywie chciałbym zająć się szkoleniem innych, może mieć swój klub. Jeśli chodzi o życie prywatne, to w przyszłości planujemy powiększyć rodzinę.

Rozmawiała: Ewa Kułakowska/fot. M.J.Plitt

MODESTA MOCZYDŁOWSKA, mama Piotra

– Piotr był bardzo żywiołowym dzieckiem. Miał nadmiar energii i stąd potrzeba odpowiedniego jej wykorzystania. Zawsze wierzyłam, że będą z niego ludzie i nie myliłam się. Grono przyjaciół i znajomych sugerowało mi, żeby wychowywać synów twardą ręką, jednak ja wybrałam inną drogę. Uważałam, że więcej osiągnę tłumaczeniem i rozmową niż zakazami. Pamiętam, że nawet po powrocie z pracy o godzinie 23.00, siadałam z chłopcami i rozmawiałam o tym, jak minął im dzień, jakie należy wyciągnąć wnioski z tego, co się wydarzyło. Nieraz znajomi dziwili się, że choć jest mi ciężko, to płacę za treningi. Myślę, że było jednak warto. To, co Piotr teraz osiągnął, zawdzięcza swojej ciężkiej pracy, determinacji i wyrzeczeniom. Duża też w tym zasługa mojego starszego syna, Łukasza, który sam ćwiczył i namówił do tego Piotrka. Piotr jest skromny, nigdy nie był zarozumiały. Teraz czuję się szczęśliwą matką, dzieci są moją największą nagrodą.