Z lekkim takim niepokojem pojechałem kilkanaście dni temu w nasze zadeptane góry. Gdy wyjeżdżałem ze Szczytna w Zakopanem było kilka stopni ciepła i na Wielką Krokiew zwożono tony śniegu, aby Małysz i spółka mogli troszkę poskakać. Po dotarciu do Krakowa sytuacja się nie zmieniła. Lało jak z cebra! Zakopianką przemieszczały się w żółwim tempie tysiące samochodów z zamiarem zaparkowania jak najbliżej skoczni. W takiej sytuacji rozsądek podpowiadał odpuszczenie sobie na razie stolicy Podhala i zaparkowanie gdzieś bliżej. Ale od czego ma się przyjaciół? Pod Krakowem leży przepiękna, a mało znana Lanckorona. Tam zaś jest grupa kapitalnych ludzi zrzeszonych w Towarzystwie Przyjaciół Lanckorony. I nie tylko zrzeszonych, ale także robiących bardzo wiele dla tego przepięknego miasteczka. Nie jest to żadne zamknięte na maluczkich towarzystwo wzajemnej adoracji, ale twórcza grupa przebojowych, młodych duchem osób załatwiających dla miasta, wspólnie z jego władzami mnóstwo spraw pozornie nie do przeskoczenia. Ale wracajmy do stołu. Po kilkunastu godzinach za kółkiem trafiliśmy prosto do knajpki "Bar" na lanckorońskim rynku. Akurat wspomniane towarzystwo zorganizowało tam kolejne spotkanie przy buzującym kominku, a "Bar" to stare XVIII-wieczne wnętrza świetnie zaadaptowane do celów gastronomicznych. Naprawdę warte odwiedzenia! Było mnóstwo młodszych i starszych, a tematem spotkania ni mniej ni więcej tylko wędrówki po odległych gruzińskich stokach Kaukazu. Zmęczenie przeszło jak ręką odjąć, do czego przyczyniły się zarówno piękne slajdy i opowieści młodych zdobywców Kazbeku jak i świetnie przyprawione chaczapuri z oryginalnym gruzińskim winem. O dyskretnie serwowanej czaczy, czyli tamtejszym bimberku z winogron nie wspomnę, bo w oficjalnym programie spotkania nie figurowała i była to oddolna inicjatywa prywatna. Wychodząc późną nocą na zaśnieżony nagle lanckoroński rynek, czułem się już prawie jak u siebie w domu i z pewnością, o ile czas pozwoli, wezmę udział w kolejnych spotkaniach z tymi fajnym ludźmi.

Do Krakowa z Lanckorony żabi skok, więc w kolejne popołudnie wybraliśmy się tam na ucztę duchową w "Teatrze Stu". Może najstarsi szczycieńscy górale pamiętają, że w starym młynie, gdzie dziś mieści się część hotelu "Krystyna" miała powstać w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku stała siedziba tułającego się po kraju teatru Krzysztofa Jasińskiego. A to za sprawą ówczesnego dyrektora MDK, nieodżałowanego Gienka Ozgi, współpracującego z tą sceną. Niestety, obawy ówczesnych władz miejskich przed wpuszczeniem do miasta niezbyt dobrze widzianego "u góry" teatru pozbawiły Szczytno wielkiej atrakcji. Po spektaklu niezbędne jest coś dla ciała, lecz z tym obecnie w Krakowie kłopot. Otóż Kraków stał się niezmiernie popularny w sferach brytyjskiej młodzieży z klasy lekkopółśredniej. Bardzo modne jest w tym środowisku obchodzenie osiemnastki czy wieczoru kawalerskiego w starej polskiej stolicy. Bilety samolotowe są tak tanie, o cenach w knajpkach nie wspomnę, więc w weekendowe wieczory krakowskie restauracje i ulice centrum pełne są pijanych angielskich troglodytów.

Trudno, pozostała kawka u krakowskiego Bliklego i mały wypad do "Krakowiaków i Górali". To obecnie bardzo znana restauracja w Krzyszkowicach - dwa kilometry od zakopianki w stronę Bielska przed Myślenicami. Wprawdzie tuż obok jest słynne od lat "Chłopskie jadło", lecz od czasów, gdy przejęła je sieć Sphinks to już niestety nie to! Brak jagiellońskiej ręki! Za to u "Krakowiaków..." wspaniała atmosfera, świetne pstrągi, pieczyste z grilla ze świeżym ciemnym chlebem, a pieczoną białą kiełbasę jeszcze czuję! Dla amatorów zup gwarancja, że każda gotowana jest na własnych zaprawach, których słoiki zdobią wnętrze starej stacji pocztowej. O trunkach grzanych w ten już śnieżny i mroźny wieczór nie wspomnę, szczęśliwie do Lanckorony już bliziutko...

Wiesław Mądrzejowski

2007.02.14