Odpowiedzią na pytania kolejnych pokoleń szczycieńskich o to, kim jesteśmy i skąd przybyliśmy są między innymi losy Kresowiaków, którzy na ziemi mazurskiej rozpoczęli budowanie od nowa swojej małej ojczyzny. Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Wileńsko - Nowogródzkiej, zgodnie z łacińską maksymą „Littera scripta manet” (słowo zapisane pozostaje), podjęło trud opracowania i wydania drukiem „Kresowego Słownika Biograficznego”, zawierającego noty mieszkańców Szczytna i powiatu szczycieńskiego przybyłych na mazurską ziemię z szeroko rozumianych Kresów Wschodnich II Rzeczpospolitej w okresie pierwszych dwudziestu pionierskich lat, tj. od roku 1945 do roku 1965. W miarę postępu prac słownikowych przedstawiamy kolejne wybrane biogramy Kresowiaków. Tym razem prezentujemy kresowe losy Mieczysława Fligiera.

Chłopak spod Łucka

NA WAGARACH

Spotykamy się z panem Mieczysławem w siedzibie Klubu Seniora przy ul. Pułaskiego. Jest tu częstym bywalcem.

- Lubię chodzić z domu na wagary - mówi żartobliwie. Nie opuszcza żadnej klubowej imprezy czy też potańcówki, mimo że niedługo, bo 7 czerwcu będzie obchodził osiemdziesiąte szóste urodziny. Państwo Fligierowie mieszkają od pięćdziesięciu lat w starym przedwojennym domku przy ul. Władysława IV. Czeka ich generalny remont i budowa drugiego domu na działce. Jest to zadanie dla dwójki najmłodszych Fligierów-wnuków. Razem jest ich szóstka -potomstwo syna i córki. Syn jest specjalistą ubezpieczeniowym a córka emerytowaną już pracownicą PKP.

BEZLUDNE MIASTO

Do Szczytna w czerwcu 1945 r. dociera transport Wołyniaków z Łucka. Wśród nich jest mama pana Mieczysława z dwójką małych dzieci, najmłodsza siostra Tereska ma 8 lat. Przesiedlone zostały z rodzinnej Puhaczówki będącej kolonią wsi Sadowo w powiecie Łuckim na Wołyniu. W transporcie w większości były samotne kobiety obarczone nieletnimi dziećmi i starcami. Wita ich wyludnione, obce miasto. Boją się opuścić wagony. Maria Fligier i jej dzieci dotkliwie odczuwają brak męża i ojca oraz synów i braci z najstarszym Mietkiem. Niemal pod przymusem zamieszkują w opuszczonych domach przy ul. Pomorskiej i Suwalskiej.

PUHACZÓWKA

- Od urodzenia byłem przy rodzicach - wspomina pan Mieczysław. Ojciec gospodarzył na 12 hektarach żyznej ziemi, dziedziczonej po pradziadku, który był czeskim osadnikiem. W sąsiedztwie mieszkało zgodnie trzydzieści rodzin ukraińskich i polskich.

- Z naszej Puhaczówki rzadko zaglądaliśmy do odległego o 30 km miasta Łucka - opowiada. Granice świata małego Mietka wyznaczały niedalekie Skurcze z kościołem parafialnym, gdzie odprawiały się uroczyste majowe odpusty na św. Stanisława oraz Torczyn będący siedzibą gminy. Do szkoły Mietek poszedł do pobliskiego Żukowca. Po ukończeniu pięciu klas szkoły powszechnej, kończy się dzieciństwo dwunastoletniego chłopca. Mietek wkracza w dorosłe życie będące ciężką pracą na roli. Niebawem, w wieku 16 lat wstępuje do Związku Strzeleckiego „Strzelec”. Była to paramilitarna organizacja zrzeszająca przede wszystkim młodzież wiejską, dbająca o wychowanie obywatelskie i przysposobienie wojskowe. Mietek stara się uzyskać II stopień przysposobienia, który uprawnia do skrócenia służby wojskowej o trzy miesiące.

- W Święto Konstytucji 3 Maja byliśmy na defiladzie w Łucku - wspomina pan Mieczysław - Każda „czwórka marszowa” dostała w nagrodę dwa złote. Za te pieniądze mieliśmy dobry poczęstunek. To były dobre pieniądze, bochenek chleba kosztował 20 gr. Nie zdążył Mietek ukończyć „strzeleckiego” szkolenia. 17 września 1939 r. wkracza na Ziemię Wołyńską Armia Czerwona. Puhaczówkę omijają prześladowania i deportacje, które objęły ponad 30% mieszkańców województwa wołyńskiego. Za przynależność do „Strzelca” szykany skończyły się, na szczęście, kilkoma groźbami pistoletem.

PŁONĄCA ZIEMIA

Latem 1941 r. Wołyń atakuje niemiecki Wehrmacht. Po okupacji sowieckiej zaczyna się okupacja niemiecka. Narasta, podjudzana przez Niemców, wrogość Ukraińców do Polaków. Niebawem Ziemia Wołyńska zaczyna spływać potokami bratniej krwi w łunie wiejskich pożarów. Płoną kościoły w Skurczach i Torczynie. Nocą 12 lipca 1943 r. kończy się także spokój w Puhaczówce.

- Mnie to uratowała życie krowa - mówi pan Mieczysław. - W bieliźnie uciekłem do żyta. Goniły mnie wystrzały. Poszedłem do sąsiadów Ukraińców, nie wszyscy oni byli źli. Dostałem od nich ubranie. Jeden dał portki, drugi koszulę i jeszcze czapeczkę na głowę.

Przed podpaleniem zabudowań, Ukraińcy wypuścili na pola cały dobytek ze wszystkich we wsi, obór i chlewów. Udając pastucha, z zbłąkaną obcą krową wyrusza do Łucka. Po drodze spotyka ukraińskie patrole. Na potwierdzenie, że jest Ukraińcem nie wystarczy ukraińska mowa, sprawdzają, czy umie się przeżegnać w prawosławnym obrządku. W Łucku spotyka rodziców i całe rodzeństwo z najmłodszą sześcioletnia siostrą wyniesioną na rękach mamy w czasie nocnej obławy. Ukraińskie rzezie po sowieckich deportacjach pustoszą doszczętnie skrwawiony Wołyń. Łuna nad Puhaczówką oświetla szesnaście świeżych polskich grobów.

„WOŁYNIAK”

Tułaczka po przedmieściach Łucka kończy się dla Mietka nieoczekiwanie już w październiku. Niedawny przebierany Ukrainiec zostaje zabrany przez Niemców na roboty do Rzeszy ze względu na … niemiecko brzmiące nazwisko. Transport przymusowych robotników zatrzymuje się w Bochni. Mietek korzysta z okazji do ucieczki z kolejowej toalety. Uciekinier zostaje szybko skontaktowany z partyzanckim oddziałem „Batalionów Chłopskich” AK.

- Mój wschodni akcent był powodem badania, czy naprawdę jestem Polakiem a nie udającym Polaka Ukraińcem - wspomina pan Mieczysław. Po zdaniu „egzaminu” z pacierza i katechizmu katolickiego otrzymuje pseudonim „Wołyniak”. Bierze udział w wypadach na stacjonujących w majątkach Niemców w celu zdobycia broni. Jego oddział o kryptonimie „Szum” operuje na terenie gminy Raciechowice w powiecie myślenickim. Silne oddziały Armii Krajowej tworzą tu 1 sierpnia 1944 roku skrawek wolnej Polski nazwany „Rzeczpospolitą Raciechowicką”. Tu też we wrześniu ma miejsce jedna z największych bitew partyzanckich z niemieckim Wehrmachtem.

Z początkiem 1945 roku nadciąga wschodni front. 17 stycznia do Raciechowic wkraczają oddziały Armii Czerwonej. Partyzanci wychodzą z lasu, zwolnieni z przysięgi wracają do rodzinnych domów.

- Ja nie miałem gdzie się podziać. Dowódca znalazł mi kwaterę i pracę w państwowym majątku rolnym w Raciechowicach - opowiada pan Mieczysław. Zbliża się czas wiosennych prac polowych.

26. PUŁK PIECHOTY

Przedwiosenne rolnicze przygotowania przerywa 13 marca wezwanie do Rejonowej Komendy Uzupełnień w Krakowie. Mietek otrzymuje powołanie do wojska ze skierowaniem do 26. Pułku Piechoty wchodzącego w skład 9. „Drezdeńskiej” Dywizji Piechoty skierowanej z frontu do drugiego rzutu armii. 9DP po dojściu na przedpola Drezna, przegrupowana została w rejon Kuckau, gdzie znalazła się w okrążeniu pancernych oddziałów niemieckich. Przedarcie się z okrążenia opłacone zostało krwawą daniną ponad tysiąca zabitych żołnierzy. Ranny dowódca dywizji trafia do niewoli. 26. Pułk otrzymuje nowe zadanie. Zwalczanie zbrojnego podziemia ukraińskiego w województwie rzeszowskim.

- Powoływali nas, wołyniaków do tych pułków z myślą, że będziemy chcieli się mścić - wspomina pan Mieczysław. - Front był dookoła, strzelano do nas z różnych stron, w Zaleskiej Woli pod Radymnem poległo 11 moich kolegów. Często nas, znających język ukraiński, wysyłano w cywilnych ubraniach na zwiady do podejrzanych wsi. Nie zemsta była w sercu młodego żołnierza. Nic nie wiedział o losie najbliższych. Tęsknił za nimi i bał się, że nie żyją. Pod koniec dwuletniej służby pojawił się w koszarach nieznajomy gość w niemieckim ubraniu.

- Nie poznałem go, a to był mój ojciec - mówi pan Mieczysław. - Szukał mnie i znalazł. Ojciec Julian w wieku 43 lat został zwerbowany w Łucku do I Armii LWP. Ranny pod Katowicami zostaje zwolniony ze służby. Po odnalezieniu w Szczytnie żony i dzieci podjął poszukiwania zaginionego syna.

W SZCZYTNIE

Na wiosnę 1946 r. wszyscy są razem w Szczytnie, jest z nimi nawet ta, której Mietek zawdzięczał życie… wołyńska krówka. Wierzą, że wrócą w rodzinne strony. Mietek w 1949 r. żeni się z panną Marią Biernacką pochodząca z Wołynia. Nie poznali się na Ziemi Łuckiej, mimo że mieszkali od siebie ledwie 3 km.

- Nie chciałem się żenić z dziewczyną z centralnej Polski, bo bałaby się wracać z nami do Puhaczówki - mówi pan Mieczysław. Ojciec był pewien, że wrócą. Często powtarzał, że tu nie będzie umierał. Mówił z przekonaniem: „nie wylezę spod tych kamieni w dzień sądu ostatecznego”. Bo i gdzież mazurskiej kamienistej roli do żyznych czarnoziemów wołyńskich, w których trudno było znaleźć choćby jeden kamień do przyciśnięcia kwaszonej kapusty w beczce. Rad nie rad trzeba było zaczynać codzienne zwykłe życie. Pan Mieczysław pracuje w szczycieńskiej parowozowni przy czyszczeniu palenisk lokomotyw wracających ze szlaków. Do jego zadań należy również dbanie o stan iskrowników parowozów, tak by iskry nie fruwały na leśnych trasach. W końcu lat sześćdziesiątych minionego wieku pojawiają pierwsze lokomotywy spalinowe. Również zostają złomowane pierwsze parowozy. Pan Mieczysław odchodzi z pracy na rentę chorobową. Umierają rodzice pochowani na szczycieńskim cmentarzu. Dorasta czwarte pokolenie Fligierów. Co prawda późno, bo dopiero w 2001 roku Rzeczpospolita docenia swoich obrońców. Siedemdziesięciodziewięcioletni pan Mieczysław otrzymuje od Prezydenta RP awans na stopień podporucznika WP i od Prezesa RM RP prawo do tytułu Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny.

Paweł Bielinowicz/Fot. internet, A. Olszewski